~Louise~
Budzę się na zimnej podłodze. Podnoszę się i otrzepuję z kurzu. Rozglądam się dookoła. Wszyscy jeszcze śpią. Postanawiam wyjść na chwilę na zewnątrz, aby rozejrzeć się po okolicy.
Delikatny wiatr targa moje włosy, ale temperatura mimo wczesnej pory wydaje się dość wysoka.
Zauważam parę postaci kręcących się niedaleko naszego budynku. Nie jestem pewna czy to nasi czy może symulowani żołnierze, więc wracam po grupę.
Zauważam parę postaci kręcących się niedaleko naszego budynku. Nie jestem pewna czy to nasi czy może symulowani żołnierze, więc wracam po grupę.
Brooklyn się obudziła. Razem z przyjaciółką zajmujemy się przebudzeniem Zoey i Johna. Informuję ich o tym, co widziałam i bez śniadania zbieramy swoje rzeczy i opuszczamy budynek w którym spędziliśmy noc.
W pewnym momencie wędrówki padają strzały w naszą stronę. Szybko chowamy się za najbliższym samochodem. Razem z Brook wychylamy się z naszykowaną bronią i strzelamy w przeciwników. Po chwili dołączają do nas Zoey i John. Idzie nam całkiem nieźle. Unoszę delikatnie kąciki swoich ust. Prawie za każdym razem trafiam i nie pozwalam przeciwnikom dotrzeć do nas.
Nagle słyszę krzyk dziewczyny. Odwracam głowę, aby zobaczyć do kogo on należy. Jak się okazuje jego właścicielką była Zoey, która teraz leży przy Johnie. Widzę na jego klatce piersiowej rozprzestrzeniającą się krew. Robię wielkie oczy, ale przypominam sobie, gdzie jesteśmy, więc szybko się schylam i podchodzę do dwójki, zostawiając samotną Brooklyn. Na szczęście i tak już mało ich tam zostało, więc raczej sobie poradzi.
Kiedy jestem przy dwójce mówię Zoey, aby pomogła Brook, a ja zajmę się Johnem, ale ta się mnie nie słucha. Odpycham ją od chłopaka, aby sprawdzić jego stan. Cholera. Jest gorzej niż myślałam. Trafili bardzo blisko serca. Chłopak coś szepcze, więc nachylam się nad nim i przysłuchuję temu, co ma do powiedzenia:
- Zoey... - mówi niewyraźnie. - Chroń ją - szepcze i chwyta mnie za kurtkę.
- Obiecuję - odpowiadam, a na twarzy chłopaka pojawia się słaby uśmiech. Po chwili traci przytomność.
Przyglądam mu się z parę sekund i podnoszę, a Zoey rzuca się na niego, płacząc i krzycząc, aby do nas wrócił.
Zauważam, że mam poplamione ręce. Będę musiała się jakoś tego pozbyć. Krew na kurtce to nic, ale na dłoniach...
Przestaję myśleć o higienie i znowu patrzę na dwójkę zakochanych. Tak mi żal Zoey. Nie czuję jej bólu, ale na pewno bardzo cierpi. Straciła osobę, którą kochała. Szkoda, że nie udało nam się go ochronić. Nie zasługiwał na śmierć.
Stoję w miejscu i przyglądam im się ze smutkiem.
Czuję czyjeś silne dłonie na swoich ramionach. Automatycznie odwracam się za siebie. Zauważam Martina. Co? Co on tu robi? Marszczę czoło, a chłopak delikatnie się uśmiecha.
- Cześć Lou, tęskniłaś? - Śmieje się, a ja dźgam go w brzuch.
- Powiedz, że nie ma z tobą tego... - przerywam, ponieważ za blondynem pojawia się osoba o której chciałam wspomnieć, Evan. Na jego widok wzdycham, a kiedy do nas podchodzi nawet na niego nie patrzę.
- Louise... Przepraszam - mówi ze skruchą.
- Co? - Pytam z niedowierzaniem.
- Przepraszam - wzdycha. - Zachowywałem się jak palant.
- Gorzej niż palant. Traktowałeś nas jakbyśmy byli od ciebie gorsi - wygarniam.
- Wiem. Przepraszam. Wybaczysz mi? - Przewracam oczami, ale delikatnie kiwam głową na znak zgody, co sprawia, że brunet mnie obejmuje.
- Czy... czy on nie żyje? - Pyta zaskoczona Emma, która pojawia się znienacka i wskazuje na Johna. Kiwam głową, odsuwając się od Evana, a dziewczyna przykłada dłoń do ust, wydając z siebie westchnienie.
Po chwili podchodzi do nas Brook, mierząc przyjaciół, a szczególnie Evana, podejrzanym wzrokiem. Brunet się jej tłumaczy, a ta niepewnie mu wybacza.
Myślę, że powinniśmy pójść dalej, bo tutaj na pewno nie jest bezpiecznie i musimy znaleźć jakiś kącik na noc, więc najlepiej byłoby się ruszyć. Informuję przyjaciół o swoich zamiarach i wszyscy się ze mną zgadzają z wyjątkiem Zoey, która nadal przylega do Johna. Wzdycham i podchodzę do niej, próbując odciągnąć od chłopaka. Nie wychodzi mi to i wtedy do akcji wkracza Emma, która szepcze jej coś do ucha. Nie wiem co jej powiedziała, ale podziałało. Ciemnooka całuje Johna w usta na pożegnanie i ocierając łzy, podchodzi do nas. Nadal ogląda się za chłopakiem, ale przynajmniej już przy nim nie klęczy.
Kiedy jesteśmy gotowi kierujemy się przed siebie. Jest w miarę cicho między nami. Słychać tylko szlochanie Zoey, która najwidoczniej nie może pogodzić się ze śmiercią chłopaka. Idę pomiędzy Brooklyn a Emmą. Słyszę jak za mną Evan szepcze z Martinem.
Mija sporo czasu od naszej wędrówki i parę osób skarży się na ból nóg.
- Możemy się zatrzymać? - Pyta błagającym tonem Zoey.
- Właśnie. Nogi mi odpadają - jęczy Martin.
Wywracam oczami i zgadzam się na krótki postój. Każdy siada, a Emma wyjmuje z plecaka wodę, której każdy bierze łyk, ponieważ jest tutaj strasznie gorąco. Słońce nie próżnuje.
W pewnym momencie odchodzę od grupy, chcąc posiedzieć sama. Opieram się o ścianę i chowam twarz w rękach.
Naprawdę. Szkoda mi Johna. I Zoey. Z pewnością bardzo ją to boli. Kiedy straciłam tatę nie czułam się najlepiej. Może miałam pięć lat, ale w końcu zrozumiałam co się stało. A problemy mamy w ogóle nie pomagały się pozbierać. Czy mój ból po śmierci ojca był podobny do tego co odczuwa teraz Zoey? Może...
Z moich myśli wyrywa mnie osoba, która ciągnie mnie za ramię. Próbuję zobaczyć kto to jest, ale trzyma mnie tak, abym nie mogła się tego dowiedzieć. To na pewno nie symulowany żołnierz. To niemożliwe. Domyślam się najgorszego, ale jednak wolę się mylić.
Osobnik ciągnie mnie na koniec budynku i w pewnym momencie otwiera drzwi i wrzuca mnie do środka. Upadam na ziemię. W ostatniej chwili udaje mi się podtrzymać dłońmi. W pomieszczeniu jest ciemno, a kurz unosi się w powietrzu. Zauważam pobite szyby i śmieci walające się po podłodze.
Po chwili osobnik znowu mnie chwyta i prowadzi do jakiegoś pomieszczenia. Tam zauważam Annie i Ryana. Ach. Czyli nieznajomy, który trzyma mnie za ramiona to Michael... Co oni kombinują?
- Trzymaj ją mocno - instruuje Annie trzymająca sznurki w dłoniach.
- Och, dziękuję! Nie wiem jakbym sobie bez ciebie poradził! - Mówi z ironią mój porywacz, a ja zaczynam się szarpać. Nie wiem czemu wcześniej tego nie robiłam.
- Nie wierć się tak - warczy na mnie, ale się go nie słucham i dostaję w twarz. Ból jest okropny, więc odruchowo łapię się wyswobodzoną dłonią za miejsce, w które dostałam.
Michael znowu mnie chwyta i sadza na krześle, które dopiero teraz zauważam. Próbuję się uwolnić, ale to nic nie daje. Jest bardzo silny. Dołącza do niego Ryan i teraz w dwójkę mnie trzymają, a Annie zaczyna mnie wiązać.
- Co wy robicie?! - Wrzeszczę. - Po co wam to?! Nie lepiej od razu mnie zabić?!
- Nie... Musimy jakoś zwabić twoich przyjaciół - uśmiecha się chytrze Michael, pomagając Annie zacisnąć węzły.
Jestem przynętą?
- Zobaczymy jak bardzo im na tobie zależy. Czy w ogóle po ciebie przyjdą - śmieje się, patrząc na moją twarz pogrążoną w myślach.
- Jak mają mnie niby znaleźć? - Pytam. Co innego mogę zrobić. Nie jestem w stanie ruszyć rękoma. Bardzo mocno mnie związali.
- Ryan się tym zajmie - wskazuje głową na blondyna, a ja wybucham śmiechem. Ten nieudacznik? Skopie sprawę. Na bank.
Michael patrzy na mnie z niezadowoleniem i nagle daje mi z liścia. Wydaję z siebie głośny jęk. Kurde. To bolało.
- Cicho siedź! - Rozkazuje, a ja na to przystaję. Nie uśmiecha mi się znowu oberwać. - Ryan. Ruszaj dupę! - Wrzeszczy na blondyna, który robi przerażoną minę, a po chwili opuszcza pomieszczenie.
Parę sekund później Annie i Michael zostawiają mnie samą w pomieszczeniu w którym nie zauważam nic innego poza sobą. Widzę tylko małe okna. Nie wiem co jest za mną, ale stawiam, że tyły wyglądają tak samo jak reszta pokoju. Pusto, szaro i pełno kurzu. Jak oni mogli się zatrzymać w takiej norze? To nie w stylu Annie.
W pewnym momencie wędrówki padają strzały w naszą stronę. Szybko chowamy się za najbliższym samochodem. Razem z Brook wychylamy się z naszykowaną bronią i strzelamy w przeciwników. Po chwili dołączają do nas Zoey i John. Idzie nam całkiem nieźle. Unoszę delikatnie kąciki swoich ust. Prawie za każdym razem trafiam i nie pozwalam przeciwnikom dotrzeć do nas.
Nagle słyszę krzyk dziewczyny. Odwracam głowę, aby zobaczyć do kogo on należy. Jak się okazuje jego właścicielką była Zoey, która teraz leży przy Johnie. Widzę na jego klatce piersiowej rozprzestrzeniającą się krew. Robię wielkie oczy, ale przypominam sobie, gdzie jesteśmy, więc szybko się schylam i podchodzę do dwójki, zostawiając samotną Brooklyn. Na szczęście i tak już mało ich tam zostało, więc raczej sobie poradzi.
Kiedy jestem przy dwójce mówię Zoey, aby pomogła Brook, a ja zajmę się Johnem, ale ta się mnie nie słucha. Odpycham ją od chłopaka, aby sprawdzić jego stan. Cholera. Jest gorzej niż myślałam. Trafili bardzo blisko serca. Chłopak coś szepcze, więc nachylam się nad nim i przysłuchuję temu, co ma do powiedzenia:
- Zoey... - mówi niewyraźnie. - Chroń ją - szepcze i chwyta mnie za kurtkę.
- Obiecuję - odpowiadam, a na twarzy chłopaka pojawia się słaby uśmiech. Po chwili traci przytomność.
Przyglądam mu się z parę sekund i podnoszę, a Zoey rzuca się na niego, płacząc i krzycząc, aby do nas wrócił.
Zauważam, że mam poplamione ręce. Będę musiała się jakoś tego pozbyć. Krew na kurtce to nic, ale na dłoniach...
Przestaję myśleć o higienie i znowu patrzę na dwójkę zakochanych. Tak mi żal Zoey. Nie czuję jej bólu, ale na pewno bardzo cierpi. Straciła osobę, którą kochała. Szkoda, że nie udało nam się go ochronić. Nie zasługiwał na śmierć.
Stoję w miejscu i przyglądam im się ze smutkiem.
Czuję czyjeś silne dłonie na swoich ramionach. Automatycznie odwracam się za siebie. Zauważam Martina. Co? Co on tu robi? Marszczę czoło, a chłopak delikatnie się uśmiecha.
- Cześć Lou, tęskniłaś? - Śmieje się, a ja dźgam go w brzuch.
- Powiedz, że nie ma z tobą tego... - przerywam, ponieważ za blondynem pojawia się osoba o której chciałam wspomnieć, Evan. Na jego widok wzdycham, a kiedy do nas podchodzi nawet na niego nie patrzę.
- Louise... Przepraszam - mówi ze skruchą.
- Co? - Pytam z niedowierzaniem.
- Przepraszam - wzdycha. - Zachowywałem się jak palant.
- Gorzej niż palant. Traktowałeś nas jakbyśmy byli od ciebie gorsi - wygarniam.
- Wiem. Przepraszam. Wybaczysz mi? - Przewracam oczami, ale delikatnie kiwam głową na znak zgody, co sprawia, że brunet mnie obejmuje.
- Czy... czy on nie żyje? - Pyta zaskoczona Emma, która pojawia się znienacka i wskazuje na Johna. Kiwam głową, odsuwając się od Evana, a dziewczyna przykłada dłoń do ust, wydając z siebie westchnienie.
Po chwili podchodzi do nas Brook, mierząc przyjaciół, a szczególnie Evana, podejrzanym wzrokiem. Brunet się jej tłumaczy, a ta niepewnie mu wybacza.
Myślę, że powinniśmy pójść dalej, bo tutaj na pewno nie jest bezpiecznie i musimy znaleźć jakiś kącik na noc, więc najlepiej byłoby się ruszyć. Informuję przyjaciół o swoich zamiarach i wszyscy się ze mną zgadzają z wyjątkiem Zoey, która nadal przylega do Johna. Wzdycham i podchodzę do niej, próbując odciągnąć od chłopaka. Nie wychodzi mi to i wtedy do akcji wkracza Emma, która szepcze jej coś do ucha. Nie wiem co jej powiedziała, ale podziałało. Ciemnooka całuje Johna w usta na pożegnanie i ocierając łzy, podchodzi do nas. Nadal ogląda się za chłopakiem, ale przynajmniej już przy nim nie klęczy.
Kiedy jesteśmy gotowi kierujemy się przed siebie. Jest w miarę cicho między nami. Słychać tylko szlochanie Zoey, która najwidoczniej nie może pogodzić się ze śmiercią chłopaka. Idę pomiędzy Brooklyn a Emmą. Słyszę jak za mną Evan szepcze z Martinem.
Mija sporo czasu od naszej wędrówki i parę osób skarży się na ból nóg.
- Możemy się zatrzymać? - Pyta błagającym tonem Zoey.
- Właśnie. Nogi mi odpadają - jęczy Martin.
Wywracam oczami i zgadzam się na krótki postój. Każdy siada, a Emma wyjmuje z plecaka wodę, której każdy bierze łyk, ponieważ jest tutaj strasznie gorąco. Słońce nie próżnuje.
W pewnym momencie odchodzę od grupy, chcąc posiedzieć sama. Opieram się o ścianę i chowam twarz w rękach.
Naprawdę. Szkoda mi Johna. I Zoey. Z pewnością bardzo ją to boli. Kiedy straciłam tatę nie czułam się najlepiej. Może miałam pięć lat, ale w końcu zrozumiałam co się stało. A problemy mamy w ogóle nie pomagały się pozbierać. Czy mój ból po śmierci ojca był podobny do tego co odczuwa teraz Zoey? Może...
Z moich myśli wyrywa mnie osoba, która ciągnie mnie za ramię. Próbuję zobaczyć kto to jest, ale trzyma mnie tak, abym nie mogła się tego dowiedzieć. To na pewno nie symulowany żołnierz. To niemożliwe. Domyślam się najgorszego, ale jednak wolę się mylić.
Osobnik ciągnie mnie na koniec budynku i w pewnym momencie otwiera drzwi i wrzuca mnie do środka. Upadam na ziemię. W ostatniej chwili udaje mi się podtrzymać dłońmi. W pomieszczeniu jest ciemno, a kurz unosi się w powietrzu. Zauważam pobite szyby i śmieci walające się po podłodze.
Po chwili osobnik znowu mnie chwyta i prowadzi do jakiegoś pomieszczenia. Tam zauważam Annie i Ryana. Ach. Czyli nieznajomy, który trzyma mnie za ramiona to Michael... Co oni kombinują?
- Trzymaj ją mocno - instruuje Annie trzymająca sznurki w dłoniach.
- Och, dziękuję! Nie wiem jakbym sobie bez ciebie poradził! - Mówi z ironią mój porywacz, a ja zaczynam się szarpać. Nie wiem czemu wcześniej tego nie robiłam.
- Nie wierć się tak - warczy na mnie, ale się go nie słucham i dostaję w twarz. Ból jest okropny, więc odruchowo łapię się wyswobodzoną dłonią za miejsce, w które dostałam.
Michael znowu mnie chwyta i sadza na krześle, które dopiero teraz zauważam. Próbuję się uwolnić, ale to nic nie daje. Jest bardzo silny. Dołącza do niego Ryan i teraz w dwójkę mnie trzymają, a Annie zaczyna mnie wiązać.
- Co wy robicie?! - Wrzeszczę. - Po co wam to?! Nie lepiej od razu mnie zabić?!
- Nie... Musimy jakoś zwabić twoich przyjaciół - uśmiecha się chytrze Michael, pomagając Annie zacisnąć węzły.
Jestem przynętą?
- Zobaczymy jak bardzo im na tobie zależy. Czy w ogóle po ciebie przyjdą - śmieje się, patrząc na moją twarz pogrążoną w myślach.
- Jak mają mnie niby znaleźć? - Pytam. Co innego mogę zrobić. Nie jestem w stanie ruszyć rękoma. Bardzo mocno mnie związali.
- Ryan się tym zajmie - wskazuje głową na blondyna, a ja wybucham śmiechem. Ten nieudacznik? Skopie sprawę. Na bank.
Michael patrzy na mnie z niezadowoleniem i nagle daje mi z liścia. Wydaję z siebie głośny jęk. Kurde. To bolało.
- Cicho siedź! - Rozkazuje, a ja na to przystaję. Nie uśmiecha mi się znowu oberwać. - Ryan. Ruszaj dupę! - Wrzeszczy na blondyna, który robi przerażoną minę, a po chwili opuszcza pomieszczenie.
Parę sekund później Annie i Michael zostawiają mnie samą w pomieszczeniu w którym nie zauważam nic innego poza sobą. Widzę tylko małe okna. Nie wiem co jest za mną, ale stawiam, że tyły wyglądają tak samo jak reszta pokoju. Pusto, szaro i pełno kurzu. Jak oni mogli się zatrzymać w takiej norze? To nie w stylu Annie.
~Brooklyn~
Mija już sporo czasu, a obok nas nadal nie ma Louise. Poszła i zniknęła. Rozglądamy się w pobliżu, ale nigdzie jej nie widzimy. Co się stało?
- Powinniśmy iść dalej - mówi Evan.
- Nie idę bez Lou! - Krzyczę.
- Najwidoczniej ona postanowiła pójść bez nas - unosi brew.
- Nieprawda! Na pewno coś się jej stało - oburzam się. - Ona taka nie jest - dodaję. Prędzej ty byś tak zrobił - myślę.
Martin również sprzecza się z Evanem, ale po chwili przystajemy na jego propozycję. Nie znajdziemy jej.
Idę w ciszy obok blondyna. Martin chwyta mnie za dłoń i ją ściska, pokazując, że jest ze mną. Delikatnie unoszę kąciki swoich ust.
Martwię się o Lou. Ona by sobie tak bez nas nie poszła. Pewnie zauważyła jakąś potyczkę i jak to ona poszła tam i rozprawiła się z symulowanymi żołnierzami, a może sama poległa. Nie. Ona nie mogła zginąć. Jest za silna, za mądra. Musiało się stać coś innego. Tylko co?
Po dłuższym spacerze słyszymy za sobą czyjeś dyszenie. Odwracamy się i naszym oczom ujawnia się Ryan. Co on tu robi? Marszczę czoło na jego widok, a ten się do nas głupio uśmiecha.
- Skąd się tu wziąłeś? - Pyta w miarę spokojnie Evan.
- Jak widzę kogoś wam brakuje - unosi się brew, przygryzając dolną wargę, co w jego wydaniu wygląda fatalnie.
- Nie tak ostro - mówi, głupio się śmiejąc. - Wiem, gdzie jest wasza zguba - dodaje.
Co? Skąd on to wie? I... czy możemy mu ufać? On chyba jest w sojuszu z Michaelem i Annie. Może oni coś kombinują...
Wszyscy patrzymy na niego wyczekująco. Nawet Zoey przestała płakać przez chwilę za co jestem jej wdzięczna, ponieważ ciągłe słuchanie jej płaczu stało się już męczące.
- Widziałem jak Michael i Annie ją zaciągnęli do jednego z budynków.
- Czemu mamy ci uwierzyć? - Pyta Evan. Ja nie mogę. On znowu zachowuje się jakby był przywódcą grupy.
- A czemu nie? - Ucieka od podania odpowiedzi.
- Gdzie ich widziałeś?
- Niedaleko miejsca, gdzie zrobiliście sobie przerwę - informuje.
- Prowadź - instruuje Evan, a na twarzy Ryan pojawia się triumfalny uśmiech.
Serio? Evan mu tak łatwo uwierzył? On z pewnością coś kombinuje. Czuć podstęp na kilometr. Nie wierzę, jak bardzo ten chłopak jest naiwny.
Idziemy za Ryanem całą grupą, a Zoey znowu zaczyna płakać. Dziewczyno doprowadzisz mnie do szału.
Postanawiam podzielić się z Martinem ze swoimi przemyśleniami. Szepczę mu do ucha:
- Nie wydaje ci się to podejrzane?
- Co?
- No Ryan - mówię z nutką irytacji. - Skąd by wiedział, że nie ma z nami Lou i... widział nas jak zrobiliśmy sobie przerwę. To nie może być przypadek.
- Ale oni naprawdę mogą mieć Lou.
- Ale to nie znaczy, że wszyscy mamy być narażeni. Nie pozwólmy, aby im się udało zwabić tam każdego z nas - mówię stanowczo.
- Ale oni naprawdę mogą mieć Lou.
- Ale to nie znaczy, że wszyscy mamy być narażeni. Nie pozwólmy, aby im się udało zwabić tam każdego z nas - mówię stanowczo.
Martin analizuje moje słowa i po chwili krzyczy do grupy:
- Nie powinniśmy iść tam wszyscy.
Na twarzy Ryana pojawia się zdezorientowanie. Podobnie u Evana.
- Czemu?
- Po co narażać całą grupę? - Podsuwa, a brunet wygląda jakby nic nie rozumiał. - Nie ufam Ryanowi - dodaje, a do Evana chyba wreszcie dochodzą słowa blondyna
- Masz rację... Pójdę tam z Emmą, a wy idźcie dalej - mówi po chwili namysłu.
Znowu się rządzi, ale przynajmniej to na siebie bierze większe niebezpieczeństwo.
- Nie - mówi Ryan. - Musicie iść wszyscy.
- Tak, a to niby czemu? - Pytam.
Mam nadzieję, że jednak mają Louise, a ona jest tam cała i zdrowa. Musi być. Nie wiem, jak sobie bez niej poradzę. Znamy się przecież od najmłodszych lat i jesteśmy nierozłączne, nawet rzekłabym, że jesteśmy jak siostry. Spędzałyśmy ze sobą prawie każdy dzień, zwierzałyśmy się sobie ze wszystkiego i zawsze pomagałyśmy w trudnych chwilach. Moje życie bez niej wydaje się niemożliwe.
Oddalamy się z Zoey i Martinem od Ryana, Evana i Emmy jak najszybciej, i kierujemy się przed siebie, nie wiedząc co nas czeka. Przecież się nie znajdziemy. Będę musiała wytrwać cały tydzień z Martinem i płaczącą Zoey, martwiąc się o Lou. Nie wiem czy dam radę...
---
Chyba krótki trochę i raczej beznadziejny. Przepraszam. :(
Czy przez perspektywę Brook polubiliście ją? Co o niej myślicie? I jakie macie przemyślenia jeśli chodzi o plan Michaela?
Czy przez perspektywę Brook polubiliście ją? Co o niej myślicie? I jakie macie przemyślenia jeśli chodzi o plan Michaela?
Nie wiem kiedy następny. Jak będę miała wenę i motywację, czyli komentarze i wyświetlenia.
Pod ostatnim postem zaskoczyła mnie ilość wejść. Było ich aż 80. To więcej niż w poprzednich rozdziałach. Więcej wyświetleń ma tylko prolog - 85, więc bardzo Wam dziękuję i liczę, że teraz będzie podobnie, chociaż jak już wspomniałam ten rozdział do najlepszych się nie zalicza.
Pod ostatnim postem zaskoczyła mnie ilość wejść. Było ich aż 80. To więcej niż w poprzednich rozdziałach. Więcej wyświetleń ma tylko prolog - 85, więc bardzo Wam dziękuję i liczę, że teraz będzie podobnie, chociaż jak już wspomniałam ten rozdział do najlepszych się nie zalicza.
CZYTASZ = SKOMENTUJ
Pozdrawiam. xx
Czemu oni wszyscy są tacy głupi? XD Mogli tam poczekać na nich a nie se iść przecież jakby to była pułapka... ech ;^; weny.
OdpowiedzUsuńCo do twojego pytania: Tak, polubiłam Brook. W sumie to jest ona moją ulubioną postacią tutaj, sama nie potrafię jeszcze do końca sprecyzować dlaczego :P
OdpowiedzUsuńRozdział fajny, choć krótki
pozdrawiam ;)
Wpadam, by powiedzieć, że rozdział przeczytam i skomentuję najwcześniej we wtorek, bo jadę na Litwę i dopiero wtedy wrócę ;) Pozdrawiam :*
OdpowiedzUsuńŚwietne :'3 Sorry, że dopiero teraz, ale wczoraj neta nie miałem. :'3 Polubiłem Brooklyn. :"3 Ryan. Ruszaj dupę! - mój ulubiony cytat.
OdpowiedzUsuńJohn. Nie żyje. Zabili go.
OdpowiedzUsuńLou porwana, ale okej - ekipa ratownicza ją uratuje. Wohooo :'D
Brooklyn jest całkiem fajna. Tak samo Evan, to chyba moja ulubiona postać ><
Weeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeny :'3
Zostałaś nominowana do Liebster Awards. Oczywiście rozumiem, że nie wszyscy się to 'bawią", ale przy okazji chciałam pokazać Ci moje małe docenienie :)
OdpowiedzUsuńW ostatniej chwili się załapałaś :P Przed chwilą zobaczyłam Twój komentarz u mnie w Spamie i weszłam. Teraz jestem na II rozdziale - Super! :)
Świetny ! Do następnego ! Weny :*
OdpowiedzUsuńTęporki... Wow. Mam wrażenie, że przed chwilą zaczęłam a tu już jestem na 7. Ot, co - tak dobrze mi się czyta :D !
OdpowiedzUsuńPrzy okazji: mam wrażenie, że Lou sama się ogarnie :P
UsuńJuż jestem! ;)
OdpowiedzUsuńSzkoda mi Zoey. Musiała patrzeć na śmierć bliskiej osoby, a to jest straszne. Nie spodziewałam się, że tak szybko ktoś umrze, ale jednak w tygodniu Przetrwania takie rzeczy dzieją się szybko. Jestem ciekawa czy Zoey poradzi sobie z bólem, czy on ją sparalizuje.
Louise porwana? Mam nadzieję, że poradzi sobie i się uwolni. No i że nikt nie zginie z jej przyczyny. To mogłoby trochę załamać wielką odwagę i siłę bohaterki.
Ale coś ten Evan jest podejrzany. Albo mi się tylko tak wydaje :D
Perspektywa Brook mnie zaciekawiła. Jak już wczesniej pisałam, polubiłam ją, ale po tym rozdziale jeszcze bardziej. Nie jest naiwna, jest inteligentna i łatwo rozgryzła podstępne zamiary Michaela. Pozdrawiam. Jutro wpadnę przeczytać jeszcze 8 rozdział :)
Świetne ;) ale John nie żyje ;-; w sumie to niezbyt go lubiłam ale i tak szkoda. No, pisałam kom ale się usunął :c Trudno. Dobrze że się rozdzielili bo już myślałam że ich wszystkich złapią XD ja tam lubię Brook. Nie jakoś szczególnie, ale jest spoko. A zue trio porwało Lou :-: ^^ . Nadal mi lekko odwala bo już po 5 rano... no nic. Znowu było fajnie ^.^
OdpowiedzUsuń